Recenzja filmu „Pierwsza krowa”

Kelly Reichardt jest jednym z niewielu wyjątkowych filmowców, którzy potrafią naprawdę wyrazić cudowność naszego fizycznego świata. Stała się swego rodzaju poetką północno-zachodniego Pacyfiku, rozumiejąc dokładnie, jak ziemia wibruje w określonej częstotliwości, z własnym rytmem i osobowością.

Kilka słów o filmie „Pierwsza krowa”

Jej ostatni film, zatytułowany Pierwsza krowa jest prawdopodobnie najlepszym filmem tego roku, a jego akcja rozgrywa się w XIX-wiecznym Oregonie, kiedy to mężczyźni przemierzali te tereny marząc o złocie. Poznajemy Cookie Figowitz, kucharkę podróżującą z niektórymi z tych mężczyzn która natrafia na Chińczyka o imieniu King Lu, ukrywającego się w lesie przed ścigającymi go mężczyznami. Ani Cookie, ani King nie są szczególnie bezwzględni, choć fakt, że oboje dotarli tak daleko powinien o czymś świadczyć.

Wymieniają się pomysłami na temat swoich prostych, skromnych marzeń, dowiadujemy się, że Cookie jest utalentowanym piekarzem, a dwójka zaczyna sprzedawać smażone ciasta w pobliskim obozowisku. Jedynym problemem jest to, że nie mają mleka, aż wpadają na samotną krowę w okolicy, należącą do bogatego Anglika i zaczynają kraść mleko w nocy.

Nieszczęśliwy happy end?

Od samego początku filmu wiemy, że to nie skończy się dobrze dla obojga, choć zaczynamy ich kochać i desperacko pragniemy, by nic im się nie stało. To jakiś sposób Reichardt znajduje sposób, by obie te rzeczy były prawdziwe – to znaczy, wiemy, że ci dwaj skończą tam, gdzie muszą, w miejscu, w którym wszyscy ostatecznie kończymy.

Pierwsza krowa to arcydzieło, spokojnie tętniące dobrocią i życiem, dziwnością, frustracją, smutkiem i radością. Kelly Reichardt ma rzadkie zrozumienie subtelnego pulsu naszego świata i tego, jak rezonuje on w każdym fragmencie naszego życia.

Recenzja filmu „Pierwsza krowa” powstała we współpracy z portalem www.skandal.pl.